24.11.13

207.

Tak łatwo mogłabym stracić grunt pod nogami. Gdybyś tylko wtedy wyszedł zabrałbyś to, na czym chwiejnie staram się utrzymać równowagę. Strąciłbyś mnie przypadkiem w koszmary z przeszłości, które schowane na dole, przykryte złudzeniami i nadzieją wciąż starają się wydostać. Mam swoją tarczę. To Twoje słowa, Twój dotyk i to jaki robisz z nich użytek. Budujesz wokół nas kolejne ściany, czyli coś czego ja sama nigdy bym nie potrafiła. Chronisz mnie przed sobą samą. Przed moją inną częścią, która kocha się w melancholii, depresji i autodestrukcji. Przez długi czas to ona była górą. Ciężko jest się pozbyć czegoś, co było z tobą przez tak długi czas. Było zamiast ciebie, kiedy ta delikatna i wrażliwa strona nie dawała rady wytrzymać tak wielkiego cierpienia. Przejęła kontrolę i nie pozwalała się już potem rozklejać i przez długi czas nie pozwalała kochać. A kiedy czuła, że ktoś może pokochać ją, mówiła, że nie chcę, żebyś mnie kochał. Ledwo utrzymując mnie w ryzach jednak nie radziła sobie z innymi. Było za późno, bo ktoś kochał. I ktoś cierpiał.
A potem były już tylko fajerwerki i spalanie. Zbieranie resztek po raz kolejny i odchodzenie.
Nieposprzątany rok ciągle gdzieś się plącze pod nogami i jedynie Ty sobie z nim radzisz. Razem sobie radzimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz